Mark
Greenside – Szaleństwa, gafy i trafy czyli jak uczę się żyć we
Francji (nie jest łatwo)
Po
książce Rok w Prowansji Petera Mayle i całej serii potyczek z
francuskim życiem codziennym angielskiego pisarza Stephena Clarka
tym razem pora na Amerykanina - Marka Greensida.
Po
urlopie w Bretanii autor pod wpływem impulsu postanawia wynająć
dom w Ploben. Pierwsze zderzenie kulturalne następuje już na
lotnisku przy próbie znalezienia miejsca wynajmu samochodu. Ale to
tylko pierwszy drobny problem, chociaż przemieszczanie się
samochodem po Francji różni się od tego do czego autor
przyzwyczaił się w Ameryce. A później jest coraz bardziej
skomplikowanie. Różnice dotyczą jak się okazuje praktycznie
wszystkich dziedzin życia – od kłopotów w banku po codzienne
kontakty z najbliższymi sąsiadami.
Amerykanie
i Francuzi różnią się wręcz niesamowicie. Nawet po sposobie
chodzenia Francuz jest w stanie rozpoznać Amerykanina - « Zobacz,
jak on idzie, zamaszyście i macha rękami. Nikt inny nie zawłaszcza
tyle miejsca ». We Francji ludzie się skupiają – w Ameryce
rozdzielają. Amerykanie chcą otwierać przestrzeń. Francuzi mają
skłonność do jej zamykania – choćby poprzez zapełnianie domów
masą bibelotów. « Amerykanie szukają prywatności, czegoś
na uboczu, wyjątkowego, oferującego samotność, intymność.
Francuzi uwielbiają jeździć tam gdzie wszyscy już byli i jadą
znowu, chcą tego co mają inni »
Na
pierwszej linii francuskiej obrony medycznej znajdują się apteki.
„Tam idzie się po receptę i żeby naprawić wszelkie
niedoskonałości ciała: głowy, skóry, włosów, paznokci i ust, a
co najważniejsze - układu trawiennego, czyli by opanować to, co
sunie w dół i co podchodzi do gardła lub wylatuje z człowieka
albo właśnie nie chce wylecieć.” Problemy pojawiają się ze
znalezieniem czegokolwiek w stale zmieniających miejsce położenia
towarów na półkach sklepach po próby reklamacji pomyłkowo
zakupionych towarów. Po jednej z udanych prób autor pisze “Kiedy
wychodzę z pieniędzmi w dłoni, inni klienci poklepują mnie po
plecach, wymachują swoimi paragonami, podkreślając zwycięstwo
człowieka nad systemem. Francuzi uwielbiają, gdy zwycięża słabszy
(chyba że oni są tym silniejszym) i nienawidzą systemu, wszystkich
systemów, i to systematycznie: przez dziewięćdziesiąt osiem
procent czasu przestrzegają zasad, przez pozostałe dwa
przeistaczają się w Robespierre'ów. Ciekawy paradoks”
Co
łatwo zrozumieć większość problemów autora wynikają z
nieznajomości francuskiego, gdyż zamiast zamierzonej wypowiedzi
osiąga coś innego. Klasycznym przykładem jest zdanie :J'aime
beaucoup mon vie en France, które wbrew zamiarom autora bynajmniej
nie znaczy Kocham swoje życie we Francji. Ach te homonimy. Jakże
bardzo niebaczna zmiana rodzaju z ma vie na mon vie
może wpłynąć na znaczenie.
Największa
różnica kulturalna między Ameryka i Francją dotyczy dziedziny
kuchni. Problemem nie jest tylko inny rodzaj potraw ale nabożne
wręcz podejście Francuzów do banalnego według Amerykanów
napełniania brzucha.
“Madame
zagłębia w misce gołą rękę, wyciąga pełną dłoń te
pomarańczowo-różowego czegoś i całą kupę zwala na mój talerz
- Langoustines.
Właśnie
tym bawiła się dziewczynka w Leclercu. Poprzysięgłem sobie tego
unikać. Patrzę na stos przede mną: bąblowate korpusiki, zwisające
po bokach wypustki, wąsy, czułki, malutkie pomarańczowe jajeczka i
ogromne, świecące, wybałuszone czarne oczyska gapiące się wprost
na mnie. Siedzę tam z rękami na kolanach, odwzajemniam spojrzenie
...
Dobra
wiadomość: stworzenia się nie ruszają. Jeszcze lepsza: ja też
ani drgnę. Nie ma mowy, żebym ich dotknął, a co dopiero zjadł.
Potem patrzę z przerażeniem, jak Daniel odrywa głowę jednej z
ofiar i z rozkoszą wypisaną na twarzy wysysa skorupkę. Bierze
narzędzie dentystyczne i wydrapuje środek, jakby zdejmował kamień
nazębny. Wszyscy są uszczęśliwieni - z wyjątkiem mnie. Monsieur
podsuwa mi chleb. Odkrawam kawałek, smaruję masłem, pewien, że
tego nie mogę schrzanić. Chrupiące bagietki i pyszne, kremowe
masło - zupa Campbella się do tego nie umywa, to jest mmm ... mmm
... - pyszne. Żuję pieczywo i obserwuję, jak Madame, Monsieur i
Daniel robią demolkę wśród stert żyjątek na swoich talerzach i
ciągle dobierają z miski - więcej i więcej. Madame sięga przez
stół po mój talerz. Hurrra! - myślę, kiedy widzę, jak urywa
głowy kilkunastu osobnikom, zgniata ich ciała kciukiem i palcem
wskazującym, obdziera ze skorupki, żeby wydobyć mięsko. Tkwię w
uniesieniu, dopóki ... nie stawia talerza na powrót przede mną.
Jej spojrzenie mówi: "To wszystko dla ciebie!".
Daniel
i Monsieur zastygają, przestają jeść i patrzą. Mam na talerzu
małe kawałki białego mięsa przypominające mózg albo guzy, albo
jeszcze coś gorszego. Nabijam na widelec najmniejszy kawałek,
zanurzam w domowej roboty majonezie, nadgryzam, gryzę, żuję,
połykam. Majonez jest pyszny. Nadziewam drugi kawałek i maczam w
majonezie. Smakuje jak homar, krab i krewetka razem wzięte. Sięgam
po kolejny, i kolejny, i kolejny, i wymiatam talerz do czysta. Po
langustynkach przychodzi kolej na lotte, żabnicę, sprężystą
białą rybę przypominającą halibuta. Zjadam do ostatniego
kawałeczka. Mamy wszyscy szczęście, że nigdy nie słyszałem o
żabnicy ani jej nie widziałem, bo kiedy w końcu ją zobaczyłem,
okazała się najbrzydszą rybą na świecie: sama głowa, bez
tułowia, czyli zjadłem policzki. Rybie policzki! Rany boskie! Co
będzie dalej?”
Książka
jest dla Polaka tym bardziej wartościowa poznawczo, że zestawia aż
dwie inne dla nas kultury, pozwalając nam je zrozumieć. Z tej
konfrontacji wyłania się bowiem ciekawy obraz ukazujący całe
spektrum uczuć i codziennych zachowań ludzkich z którymi przecież
tez możemy się spotkać i opis których może nam pomoże w naszych
wojażach zagranicznych, ułatwiając codzienne kontakty. Socjologia
w praktyce jest dziedziną która pozwala nam równie dużo
dowiedzieć się o nas samych.
Wszystkim,
którzy zasmakują w opowieści o zmaganiach obcokrajowców z
« piękną Francyją » polecam również „Anglika na
wsi. Życie w zapadłej dziurze we Francji” Michaela Sadlera